http://jeznach.neon24.pl/post/109286,do-przerwy-1-1
Bogusław Jeznach
POLITYKA 20.05.2014 22:05
ANALIZA GEOPOLITYCZNA: Jaką perspektywę ma Ukraina? W co gra USrael? Co zamierza Putin? Czym to się wszystko skończy?
Wbrew temu, co bajdurzy pan Applebaumowy, który po powrocie z Kijowa zachwycał się dobrą atmosferą, jaką tam ponoć zastał, nad Dnieprem zrobiło się ponuro. Opony na Majdanie już dawno się wypaliły, a wraz z nimi wygasł i rewolucyjny zapał gorących głów oraz uleciały uliczne marzenia o zwalczeniu korupcji, położeniu kresu wszechwładzy oligarchów, lepszym życiu i nowych twarzach w polityce. Zamiast nich, jest kolejne rozdanie tych samych, tylko inaczej poznaczonych kart. Na wierzch wylazły te, które mają na sobie cechy wiarygodne dla zachodnich mocodawców, chociażby wyznaniowe. Broń Boże, prawosławne, najlepiej wprost mojżeszowe jak oligarchowie, albo przynajmniej jakieś protestanckie jak np. pastor baptystów (Turczynow) lub działacz sekty scjentystów (Jaceniuk).
A poza tym kadrowo bez zmian. Obecny p.o. prezydent, zresztą doktor nauk ekonomicznych, był już przecież i szefem KGB (na Ukrainie nazywa się to SBU), i wicepremierem (2007-2010) i p.o. premierem (2010). Obecny p.o. premier był już szefem banku centralnego i ministrem spraw zagranicznych (2007-2008). Oligarcha zwany królem czekolady, który ma za tydzień zostać wybrany prezydentem (i wszyscy już o tym wiedzą) też był już prezesem banku centralnego (2007), szefem MSZ (2009-2010) i ministrem rozwoju gospodarczego (2012), a ponadto skarbnikiem dwóch przewrotów – tego w 2004 (kiedy zainstalował u władzy Juszczenkę) i tego z 2014 (kiedy zainstalował u władzy samego siebie). Jego jedyna w praktyce rywalka w tych wyborach, gazowa księżniczka z warkoczem, też doktor nauk ekonomicznych i wspólniczka w gabinecie megazłodzieja Łazarenki, była już premierem w latach 2005, 2007-2010.
To przecież właśnie ci sami ludzie doprowadzili Ukrainę do jej obecnego stanu. Jeszcze w 1991 Ukraina miała wyższy dochód na głowę niż Rosja. Dziś jest on trzy razy mniejszy, podobnie jak zarobki na Ukrainie, głównie wskutek powszechnego a łapczywego złodziejstwa i złego zarządzania. Ci sami władcy Ukrainy grają dzisiaj według bardzo przejrzystego scenariusza: pożyczyć szybko, ile się tylko da w imię Ukrainy (nawet zastawiając złote skarby z muzeów), napchać sobie tym łupem kieszenie i czmychnąć na Zachód, kiedy zrobi się naprawdę gorąco, zwalając wszystko na Rosję, że im spokojnie rządzić nie dała. Pod rządami tymczasowych władz trwa bowiem gorączkowa wyprzedaż majątku i prywatyzacja aktywów państwa, a także stale słychać wezwania do NATO, aby przyszło i objęło ochroną nowych inwestorów i właścicieli Ukrainy, bardziej przecież przed gniewem znów oszukanego ludu niż przed apetytem niezbyt rwącego się do interwencji, a właściwie bardzo powściągliwego Putina.
Ich czas może być krótki, więc gra zrobiła się ostra. Twierdząc, że wszystko wywiózł w walizkach Janukowycz - też zresztą kawał złodzieja, a przy tym pętak i tchórz polityczny - ludziom od razu emerytury obcięto o połowę, a czynsze podniesiono dwukrotnie. Czarna Gwardia Narodowa, nowo utworzona formacja zbrojna w typie SS, rekrutowana głównie z neofaszystów Prawego Sektora, trzyma w szachu ulicę Banderlandu i Naddnieprza, sroży się także na bardziej rosyjskim Południu, czego przykład mieliśmy niedawno w Odessie. Oszczędza sił w Donbasie, na Wschodzie, gdzie do tłumienia secesji używa się raczej – i już nawet oficjalnie to potwierdzono – przynajmniej 500 amerykańskich najemników z „prywatnej firmy ochroniarskiej”, czyli armii do wynajęcia, o nazwie Academi (dawniej, gdy jeszcze mordowali ludzi w Iraku, zwano ich Blackwater) . Kiedy 14 maja w zasadzce pod Kramatorskiem powstańcy zabili 7 żołnierzy ukraińskiej ekspedycji pacyfikacyjnej, najemnicy z Academi zaatakowali leśną kwaterę powstańców w tamtym rejonie. Podały to otwartym tekstem oficjalne media ukraińskie, np. UNIAN.
Junta kijowskich marionetek nawet nie próbuje udawać demokracji: doskonale wiedzą od kogo zależą i kogo mają naśladować. Recepta jest prosta i każdy zna jej pięć punktów na pamięć: goń bolszewika, pukaj do NATO, właź Żydom po palcu, zwalaj wszystko na Ruskich i zorganizuj paradę pedałów w Kijowie, a wtedy wszystko będzie ci wolno, nawet palić żywcem współobywateli jak w Odessie i strzelać do nich bezkarnie na ulicy jak w zaporoskim Melitopolu. Ostatnio wypędzili więc z parlamentu dość silną na Ukrainie Partię Komunistyczną (twierdząc – tak jak oszołomy u nas - że to po prostu agentura Moskwy) i zastraszyli jej genseka, aby nie ważył się kandydować na prezydenta. Zastraszyli też ludność sześciu z ośmiu ruskojęzycznych obłasti Noworosji, w tym Charkowa i Odessy, zapełniając ulice pojazdami pancernymi i bojówkami uzbrojonych zbirów w czarnych kominiarkach (które – nomen omen – po angielsku mają nazwę bałakława, od nazwy portu na Krymie). Dwóch obwodów nie zdążyli zastraszyć – w Doniecku i Ługańsku powstańcy byli szybsi niż nasłana z Kijowa armia, i jak dotąd są od niej silniejsi.
Trudno mieć wątpliwości, że powstanie tuż przy rosyjskiej granicy wybuchło w nadziei, iż Putin pomoże im równie szybko i sprawnie jak to zrobił na Krymie. Niestety, dotąd nie pomógł, co zarówno na Ukrainie jak i wśród nacjonalistów w samej Rosji wywołuje uczucie rozczarowania, podcina powstańcom skrzydła i rodzi niemiłe pomruki o tym, że ich zdradzono, tym bardziej, że rozzuchwalone bezczynnością Rosji pancerne zagony z Kijowa i sotnie banderowców naciskają na zbuntowany Donbas coraz mocniej.
I tu dochodzimy do ważnego pytania: Dlaczego Rosja się waha?
Jest bardzo możliwe, że w Moskwie doradcy Putina - a wszyscy wiedzą, że Putin lubi otaczać się mądrymi ludźmi i słucha ich na oba uszy, z wielu stron, chętnie i uważnie - nie wierzą w siłę powstania ani w determinację prorosyjskich sentymentów. Wydaje się zresztą, że na Kremlu mają w ogóle dość trzeźwe oceny sytuacji, a w każdym razie trzeźwiejsze niż w USA. Jeden z czołowych doradców Kremla, Aleksiej Puszkow stwierdził w ważnej debacie telewizyjnej (przytaczam z pamięci): „Owszem, większość Noworosjan nie chce nowej władzy Kijowa, ale są oni wćwiczeni od pokoleń w polityczną bierność i konserwatywne zachowania, to i szybko się przed nią ugną.” Ktoś inny w tej ciekawej debacie, nie wyłapałem nazwiska, powiedział także: „Powstańcy to tylko garstka zapaleńców bez szerokiego poparcia ze strony zastraszonego i biernego ogółu. Takiemu zjawisku nie można zanadto ufać, ani na nie stawiać”. Jeśli tak jest w istocie, źle to wróży powstaniu w Donbasie. Zresztą właśnie zaraz po tej debacie Putin obwieścił, że wycofuje wojska znad granicy i doradził powstańcom, aby darowali sobie referendum.
Czyżby Putin odpuścił? Niemożliwe.
Nie ulega wątpliwości, że kryzys ukraiński jest Putinowi bardzo nie na rękę. Pojawił się nie w porę i stanowi wielki problem. Jeszcze w lutym br oczy całego świata były zwrócone na Soczi, gdzie Rosja, niczym za Piotra Wielkiego znów pokazała się jako cywilizowane państwo pierwszej światowej ligi – zdumiewająca, żywotna ojczyzna wielkiej europejskiej kultury, od Lwa Tołstoja po Kazimierza Malewicza, i od Czajkowskiego po Diagilewa, ojczyzna wielkich artystów i uczonych, znakomitych wynalazców i konstruktorów, dokonań i nadziei. Na ten wizerunek Putin wydał 60 mld $. Stary żydowski lis Henry Kissinger ujął to tak: „Putin spent $60 billion on the Olympics.They had opening and closing ceremonies, trying to show Russia as a normal progressive state. So it isn’t possible that he, three days later, would voluntarily start an assault on Ukraine. There is no doubt that… at all times he wanted Ukraine in a subordinate position. And at all times, every senior Russian that I’ve ever met, including dissidents like Solzhenitsyn and Brodsky, looked at Ukraine as part of the Russian heritage. But I don’t think he had planned to bring it to a head now.”(Putin wydał na Olimpadę 60 mld $. Miała ona swe uroczyste otwarcie i zamknięcie, co miało ukazać Rosję jako normalne i postępowe państwo. Nie jest więc możliwe, aby trzy dni potem z własnej woli rzucił się na Ukrainę. Nie ma wątpliwości, że zawsze chciał ja mieć podporządkowaną. Bo też i każdy Rosjanin, którego poznałem, włączając w to dysydentów, takich jak Sołżenicyn albo Brodski, zawsze uważał Ukrainę za część rosyjskiego dziedzictwa. Ale nie sądzę, żeby Putin zaplanował to doprowadzić do tak krytycznego punktu)
To, co osiągnął Putin w Soczi było bardzo nie po myśli USraela. Bo co to oznacza Rosja jako „normalne i postępowe państwo”? Ano to, że NATO przestaje być potrzebne, bo nie ma cywilizacyjnego wroga. Także to, że Europie mniej jest już potrzebny wojskowy protektorat zza oceanu i że może ona łatwiej dogadywać się z Rosją we wspólnym europejskim języku. Nowojorskie jastrzębie (a mówię o Nowym Jorku, bo to pomiędzy Waszyngtonem a Tel-Awiwem) musiały więc coś w tym momencie z Putinem zrobić…
I zrobiły mu Brunatną Rewolucję na Ukrainie. Igrzyska zimowe w Soczi przekształciły się w geopolityczny mecz o Ukrainę. Za żydowskie pieniądze od Nulandów (przyznała się do 5 mld $, z kasy amerykańskiego podatnika) i od Kołomojskich, rękoma banderowskich bojówek – rezunów, tituszków, kiboli i zawodowców w bałakławach - na Majdanie strzelono Rosji pierwszego gola: dokonano przewrotu w Kijowie. Zaczęło się więc ostro – już w pierwszej minucie 0:1. Gdy tylko puczyści przegonili Janukowycza i obsiedli stołki w Kijowie, zakazali mówić po rosyjsku i zaczęli unieważniać umowy z Rosją. W tym i tę o dzierżawieniu bazy morskiej w Sewastopolu, z otwartym zamiarem przekazania jej flocie wojennej USA. Oznaczałoby to oddanie w ręce NATO kontroli nad Morzem Czarnym…
Tu żarty się skończyły. Putin musiał działać szybko i z tego zadania wywiązał się znakomicie: bez jednego wystrzału i bez jednej kropli krwi odzyskał Krym dla Rosji, zanim mocodawcy Kijowa zorientowali się, co mają robić. Wynik meczu wyrównał na 1:1. Ale mecz dalej trwa: odzyskanie Krymu, który się Rosji zawsze należał jak psu zupa, odkąd pijany Chruszczow (Ukrainiec) podarował go swoim, oraz uratowanie bazy w Sewastopolu to jeszcze nie odzyskanie Ukrainy. Pilny taktyczny problem rozwiązany, wielki strategiczny problem pozostał.
Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że Ukraina nie jest dla Rosji czymś obcym - jest to w istocie jej zachodnia połowa. Została od niej sztucznie oddzielona w 1991 przy chaotycznym upadku ZSRR, podobnie jak inne dziwne twory państwowe, które wtedy powstały np. w Azji Środkowej, przeważnie zawłaszczone przez I sekretarzy lokalnych odłamów KPZR. Nigdy zresztą nie powinna była powstać w tych granicach, jakie jej darowano, bo to zawsze była Ruś, a nie Ukraina w dzisiejszym rozumieniu etnicznym. Historycznie biorąc tyle tylko było zawsze Ukrainy (i Białorusi), ile było dawnej Polski. Dalej na wschód wszystko zawsze było po prostu Rusią – Białą, Małą, Nową, Wielką – ale Rusią. Nawet nazwa Ukraina znaczy tyle, co „ziemia u kraja Najjaśniejszej Rzeczypospolitej”, co w oczywisty sposób nie obejmuje całej Małej Rusi. Nie ma też wyraźnej granicy - etnicznej, kulturowej, historycznej - między Rosją a Rusią. Ludność jest w nich związana poprzez język, kulturę, rodziny i więzy krwi, a gospodarki są nierozdzielnie powiązane w kooperacyjne sieci.
O ile jednak oddzielne, ale przyjazne i sprzężone z Rosją państwo ukraińskie jest możliwe, to odrębne i zdeklarowanie wrogie państwo, zwłaszcza w obecnych granicach jest nie do wyobrażenia. Żaden rząd Rosji nie może go tolerować. Ze względów gospodarczych, kulturalnych, politycznych, wojskowych i jakich by tam tylko. Gdyby Hitler rozpoczął wojnę z Rosją od jej obecnych granic, zdobyłby Stalingrad w dwa dni, a Rosję pokonał w tydzień, no może w trzy tygodnie, tak jak Polskę.
Bardziej krewki car już dawno byłby z wojskami w Kijowie. Nawet pobożny car Aleksy Michajłowicz z dynastii Romanowych umiał się tam znaleźć i sprawę twardo rozegrać dla Rosji, gdy mu się w XVII wieku nasi, a ponadto Tatarzy i Hajdamaki zanadto na stepie rozpanoszyli. Tak samo znalazł się i car Piotr Wielki, kiedy mu w 1709 roku Szwedzi pod Połtawę wleźli. Ale nawet i Lenin, gdy Niemcy ustanowili Protektorat Ukraiński, czy Stalin w 1941 roku. Putin, chociaż niestrudzony chór zachodnich mediów przyprawia mu gębę Hitlera, zachowuje się przy swych poprzednikach jak łagodny byczek Fernando (Pamiętacie? Fernando wąchał kwiatki – stokrotki i bławatki). Jako człowiek ostrożny i lubiący posługiwać się bardziej sprytem niż siłą, judoka a nie bokser tak jak Kliczko, nadal liczy na to, że uda mu się uporać z problemem pokojowo. Stawia nadal na powszechne na Ukrainie sympatie wobec Rosji i silne poczucie ruskiej/słowiańskiej wspólnoty obecne na całym obszarze poza Banderlandem. I chyba było tak, że przed odzyskaniem Krymu większość Ukraińców sensu largo, a już z pewnością prawie wszyscy Noworosjanie, popierało jakąś formę unii z Rosją. Gdyby tak nie było, CIA nie musiałaby organizować Majdanu i przewrotu w Kijowie. Jednakże teraz, po odebraniu Krymu, poparcie to z pewnością osłabło. Takie podbieranie zasobów państwa, co je i zubaża i upokarza, nie może się podobać żadnym obywatelom. Putin, rzecz jasna, wiedział, że tak będzie, ale w kwestii Krymu nie miał innego wyjścia. Perspektywa utraty bazy w Sewastopolu na rzecz NATO i zepchnięcie Rosji na Morzu Czarnym już nie tylko za Bosfor, ale i za Cieśninę Kerczeńską, nie mogła przecież wchodzić w rachubę. Ponadto, gdyby Putin nie wziął w obronę Rosjan na Krymie, opinia publiczna w samej Rosji mogłaby mu tego nie darować. Odzyskanie Krymu było więc koniecznością, która ma swoją cenę w świadomości mieszkańców Ukrainy i to jest z pewnością jeden z tych czynników, który powstrzymuje Putina, aby tej samej struny nie przeciągać w przypadku Donbasu. Liczy on na to, że i etniczni Ukraińcy Krym mu z czasem wybaczą, gdy inne sprawy nabiorą większego znaczenia.
Tak samo jednak, jak Putin liczy na to, że uda mu się wyjść z tego kryzysu pokojowo, tak USrael liczy na to, że wcześniej sprowokuje go do wojny. Zbrojna interwencja Rosji w Donbasie nie musiałaby od razu pchnąć świata do wielkiej wojny, bo i formalnie NATO nie ma takiego obowiązku wobec Ukrainy, ale dałaby USraelowi okazję do ustawienia Rosji w roli potwora i międzynarodowego pariasa, tak jak Iran albo Koreę Północną i wymogłaby na rządach zachodnich silny wzrost wydatków na zbrojenia, na czym finansjerze bardzo przecież zależy. Ponadto, pozwoliłaby wreszcie przerwać niepożądany dla USraela proces zbliżania się - mimo wszystko - pomiędzy Rosją a Europą, który stanowi największe zagrożenie dla tzw. sojuszu zachodniego. Jeśli chodzi bowiem o samą Ukrainę, to Europejsy mniej się w tej grze liczą, bo oni tylko chcą łatwego łupu: importu taniej siły Ukraińców jako „nielegalnych robotników” i Ukrainek jako tanich sprzątaczek lub prostytutek, a poza tym wywiezienia wszystkiego co się da i dostępu do wykupu czarnoziemu i nieruchomości, choćby na razie tylko na lokatę. Tak już w wielkiej mierze dotąd zrobiono z Mołdawią, bodaj najbardziej skolonizowaną i najbardziej ograbioną spośród b. republik ZSRR.
Putinowi, cokolwiek by o nim nie myśleć, zależy na modernizacji Rosji i dał już po temu liczne a mocne dowody. Rosja zresztą bardzo tego potrzebuje. Infrastruktura Rosji pozostaje 20-30 lat w tyle za Zachodem. Zmęczeni tym zacofaniem młodzi Rosjanie, zwłaszcza najzdolniejsi i najwyżej wykwalifikowani, często wolą emigrować niż zostawać w kraju. Trwa drenaż mózgów, który wzbogaca Zachód, a zubaża Rosję. Nawet żydowski Google Siergieja Brina albo grafen -technologiczny hit stulecia, jest efektem tego drenażu. Setki tysięcy Rosjan – naukowców, artystów, inżynierów, medyków – obsługują wszystkie ważniejsze laboratoria, teatry i filharmonie, fabryki i biura projektowe na Zachodzie. Sama polityczna liberalizacja w Rosji nie wystarcza, a nawet pogarsza sprawę: nie można ich bowiem zatrzymać siłą i zamknąć granic jak za czasów ZSRR. Wykształceni młodzi ludzie chcą dobrych dróg, dobrych szkół i jakości życia takiej, jak na Zachodzie. Putin wie, że jeśli Rosja ma być wielka i silna, musi im tego dostarczyć. Chce i zamierza to zrobić. I jest w tym przekonywujący: Moskwa wygląda dziś lepiej niż niejedno miasto na Zachodzie. Od 2000 roku zarobki Rosjan wzrosły od 7-10 razy! Wyposzczeni przez prawie trzy pokolenia zamkniętych granic rosyjscy turyści zapełniają dziś hotele wszystkich kurortów świata, a język rosyjski słyszy się na każdym lotnisku i w każdym supermarkecie na Zachodzie. Rosji wiele jeszcze brakuje, ale wszyscy widzą, że idzie szybko i w dobrym kierunku. Putin chce kontynuować modernizację Rosji i potrzebuje na to pieniędzy.
Owszem, na pewno chciałby utrzymać krąg postradzieckich satelitów wokół Rosji i na tej bazie odbudować drugi wielki biegun geopolityczny z Moskwą w środku. Nie idzie mu o ich połykanie, ale raczej o budowę Euroazjatyckiej Wspólnoty przyjaznych sobie państw, trochę na wzór UE, w oparciu o wspólną radziecką przeszłość, wciąż powszechną znajomość języka rosyjskiego i liczne więzi z tamtego okresu. Ale z pewnością nie chce, aby ten proces zagroził planom modernizacji Rosji, która dla powstrzymania emigracji najzdolniejszych jest dziś najpilniejsza. Wojna byłaby dla tych planów katastrofą.
Z kolei pokój jest katastrofą dla USraela. NATO pod przewodnictwem, a właściwie dyktatem USA, przestaje być potrzebne, kurczą się olbrzymie wydatki wojskowe, upada ostatni czynny przemysł w Ameryce - zbrojeniowy, kończy się hegemonia USA, trzeba zwijać kosztowne bazy wojskowe za granicą i maleją możliwości ochrony bezkarnego dotąd Izraela na Bliskim Wschodzie. USA jest dziś w tym miejscu co ZSRR w końcowej fazie swego istnienia - jest potęgą wojskową, ale coraz mniej się liczy w kazdej innej konkurencji: gospodarczej, technicznej, kulturalnej, a zwłaszcza moralnej. Dlatego trzeba było Rosji w tym procesie przeszkodzić organizując jej zagrożenie na Ukrainie. Dopóki Wielki Szatan, jak nazywał USraela ajatollah Chomeini, snuje swoje plany, pokój dla świata pozostanie tylko marzeniem.
Co w tej sytuacji zrobi Putin?
Tak długo jak to możliwe będzie unikał wysłania wojsk przez granicę. Oczywiście musi ochraniać przynajmniej te dwie dotąd zbuntowane „republiki ludowe”, ale przecież może to robić także z dala, trochę tak, jak Amerykanie wspierają islamskich rebeliantów w Syrii, nie posyłając czołgów ani żołnierzy. Dopóki nie rozpocznie się rzeź na większą skalę, wojska rosyjskie mogą stać o jedną-dwie długości od granicy i czekać na rozwój wydarzeń. Ostatecznie, każda armia na świecie na codzień też nic innego nie robi.
Prawie na pewno Putin będzie nadal szukał sposobów na dogadanie się z Zachodem w sprawie federalizacji Ukrainy, która coraz bardziej jest oczywistą koniecznością. Do tego jednak potrzebne mu są przede wszystkim coraz szerszy Atlantyk i coraz głębsze rozdźwięki pomiędzy Ameryką i Europą. Gdyby udało mu się tych dwóch wrogów odpowiednio podzielić, mógłby im także zaproponować podzielenie się Ukrainą, a raczej strefami wpływów z tego, co w wyniku Majdanu po Ukrainie zostało. Noworosja, jak nazywa się tereny, na których ludność mówi po rosyjsku, to takie regiony jak Charków (duży ośrodek przemysłowy), Nikołajew (stocznie), Odessa (wielki port), Donieck i Ługańsk (kopalnie, fabryki), Dniepropietrowsk (przemysł rakietowy i high-tech), Zaporoże (huty), Chersoń (stocznie i woda dla Krymu). Razem byłoby to dość duże i spójne państwo, atrakcyjniejsze niż reszta Ukrainy, ta właściwsza, centralno-zachodnia, która jednak też byłaby spójnym państwem wokół Kijowa. Ta pierwsza poszłaby za Rosją, ta druga za Zachodem.
O ile Europejsy mogłyby jeszcze na to pójść, to nulandyści („Fuck the EU”) czyli USrael tego nie kupią. W rzeczywistości Rosja z USraelem walczą wciąż o cały postaw ukraińskiego sukna i jeszcze wcale nie są gotowe się nim podzielić. Nie wygląda zresztą na to, aby Putinowi udało się aż tak głęboko podzielić Zachód wzdłuż Atlantyku. Niemiecki pragmatyzm to za mało. Sytuacja wygląda więc mniej więcej tak, jak azjatycka walka kogutów: ten o mocniejszych nerwach i słabszej wyobraźni zostanie w kręgu, a potem będzie deptał kury. Temu drugiemu ukręci się łeb i podda go zrosołowaniu.
Jest jeszcze za wcześnie i chyba byłoby w ogóle nierozsądne próbować wywróżyć, kto w tych zmaganiach zwycięży. Dla Putina byłoby z pewnością czymś niezwykle kuszącym wykonać taki „posliednij brasok na jug” (ostatni skok na południe), jak to określił kiedyś Żyrinowski, i wziąć sobie całą Ukrainę, albo przynajmniej Noworosję, nam – Lachom zostawiając Banderland, skoro ich tak bardzo kochamy (to znowu koncepcja Żyrinowskiego), ale nie byłoby to dla Rosji ani łatwe, ani – że tak powiem – „polityczne”… Bo z jednej strony byłoby wielkie aj-waj na Zachodzie u, a z drugiej – co może nawet jest gorsze – wielki problem z całą resztą „bliżajszewo sasiedstwa”: Kazachstanem, Białorusią, Azerbejdżanem, Uzbekistanem itd., itp. Każdy z ich władców poczułby się śmiertelnie zagrożony i ryłby pod Rosją dwa razy gorliwiej niż obecnie, zdradzając ją z kim się da. W samej Rosji może akurat z tym problemu by nie było: odzyskując na trwałe Ukrainę, Putin praktycznie dokończyłby dzieła odbudowy nadal kochanego imperium, powrócił do granic z 1991 roku, podwoił swój potencjał, zabezpieczył wnętrze kraju i usunął ogromne niebezpieczeństwo, które obecnie się nad nim gromadzi. No i umocnił swoją pozycję w sercach rosyjskiego ludu, który wielbiłby odtąd cara Putina jako Ogromadziciela Ruskich Ziem i Ruskiej Mocy. To się dla Rosjan liczy, to ma znaczenie i za to byliby gotowi zapłacić cenę nawet sporych wyrzeczeń.
A co by na to powiedziała Ameryka? Otóż sądzę, że o ile bardzo chciałaby Rosję w taką wojenkę wciągnąć, to raczej nie po to, żeby z nią walczyć. USrael też wie, że wojna atomowa to dla wszystkich Ziemian samobójstwo. Celem jest raczej takie wciągnięcie Rosji w wojnę lokalną, aby ją skompromitować i nadwyrężyć zwłaszcza gospodarczo, aby udaremnić jej rozwój jako liczącego się i coraz groźniejszego rywala. Przedstawić jako agresora, napiętnować jako cywilizacyjnego pariasa, wyrzucić ze wszystkich międzynarodowych organizacji, zubożyć, wyszydzić i poniżyć – słowem zniweczyć wszystko to, czym Rosja chociażby po Soczi mogłaby się światu wydawać. Sankcje byłyby wtedy bardzo bolesne, import wysokich technologii zablokowany jak za czasów ZSRR, wszystko od podstaw na piechotę, ambitne plany Putina musiałyby wziąć w łeb. Taki obrót spraw na pewno byłby dla Rosji katastrofą i rozczarowaniem dla jej elit, które właśnie łyknęły światowego dobrobytu. Byłby także dużym ryzykiem dla armii, która dopiero niedawno zaczęła zamaszysty program przezbrojenia i nie jest gotowa do pełnej konfrontacji, przynajmniej jeszcze nie przez najbliższe 10 lat. Owszem, gdyby poczuła się zapędzona do narożnika – np. gdyby NATO weszło do wschodniej Ukrainy, wtedy musiałaby walczyć, bo z wojną jest tak jak ze śmiercią – prawie zawsze przychodzi za wcześnie, ale licząc na to, że jeszcze ma wybór, rosyjska armia na pewno woli jeszcze się dozbroić i doćwiczyć.
Zapewne niektórzy rosyjscy politycy i eksperci patrzą na Ukrainę jako na worek bez dna i sądzą, że nie warto go napełniać. Oglądam rosyjską TV i słyszę takie głosy w debatach: „Dobrze im tak, niech zakosztują tej pomocy od USA i UE, a szybko wrócą do Matki Rosji na kolanach”. Przyznaję, że sam tak w pewnym momencie myślałem, gdy jeszcze sprawa Majdanu nie była tak klarowna, jak jest obecnie. Problem polega jednak na tym, że drugiego wyboru nie będzie. Nie po to USA wydały (oficjalnie, wg Nuland) 5 mld $ na zorganizowanie przewrotu i zdobycie Ukrainy gwałtem, aby ją następnie stracić w spokoju przy urnach wyborczych.
Poza tym, Ukraina nie wydaje się być aż w tak złym stanie, jak to się niektórym wydaje. Owszem, potrzeba byłoby trylionów, aby doprowadzić tam poziom życia do standardów Francji albo Niemiec, ale to przecież wcale nie jest potrzebne. Ukraina całkiem szybko może potroić swój poziom życia, czyli dojść do poziomu Rosji, właśnie w unii z Rosją. Tak jest np. na Białorusi: bez luksusu, ale skromnie, czysto i dostatnio – wszystkie dzieci chodzą do szkół, wszyscy dorośli mają pracę, nie ma żebraków. Kto był, ten widział – to przecież niedaleko. A tyran Łukaszenko? Życzę każdemu politykowi w Polsce, żeby miał choćby połowę tego autentycznego poparcia, jakie ma bat'ko na Białorusi. Ukraina mogłaby dość szybko osiągnąć podobny poziom i podobną stabilność – ale przy Rosji. Natomiast pod dyktatem USA, UE, IMF, NATO itp. Ukraina jest skazana na życie z jałmużny, kompletne złupienie jej majątku i emigracyjną nędzę. Innej alternatywy nie będzie.
Losy gry może zmienić Noworosja. Jeśli powstanie się uda, jej przykład zarazi następne obwody, nie tylko rosyjskojęzyczne. Będzie dowodem na to, że junta uzurpatorów w Kijowie jest słaba i można ją obalić. Ale właśnie dlatego na wschód kraju wysłano czołgi i lotnictwo, a także obcych najemników i czarne sotnie Prawego Sektora w przebraniu Gwardii Narodowej, aby taki dowód się nie pojawił i aby taką możliwość zdusić w zarodku.
Putin stoi przed bardzo trudnym wyborem. Rosyjscy patrioci nie wybaczą mu, jeśli podda Ukrainę bez walki. Rosyjscy elitariusze nie wybaczą mu, jeśli pozbawi ich tych wygód i przyjemności życia, którego już zakosztowali. USrael świadomie sankcjami osacza nawet Putina osobiście, bo pozbawiając jego otoczenie coraz większej części przywilejów nakłania ich do myślenia o tym, jak się Putina pozbyć i potem już bez niego poprawić sobie relacje z potężnym Zachodem. A to oznacza, że wojna wisi na włosku i może wybuchnąć lada chwila, tak jak wybuchła dwa razy w ubiegłym stuleciu, choć Rosja obydwa razy starała się jej uniknąć. Putin odsuwa ją jak może, ale przecież nie będzie tego robił bez końca i za wszelką cenę. Bo nawet w wymiarze osobistym nie ma się już dokąd cofać.
Dodatek muzy:
Słynna „Smuglianka Mołdawianka” – słowa J. Szwedow, muzyka A. Nowikow, tańczy zespół szkoły w Podolsku.
|